Kurs nawigacji podwodnej

Wydawało mi się, że jeżeli trudno mnie zdezorientować w nowym miejscu, i że jeżeli choć raz przejechałam jakąś trasę, to nie ma zmiłuj, wiem którędy wrócić, a i przez wiele lat byłam dobra w grach na orientację, i że kompas nie był dla mnie nigdy zagadką – to kurs nurkowy na nawigatora to będzie kolejny etap pt. wiem gdzie jestem i nie dam się zgubić. Nic bardziej mylnego.
Giewartów, Jezioro Powidzkie, wizura do 1,5 metra, fajna słoneczna pogoda, wiatr na powierzchni, ale nie mający wielkiego wpływu na to, co pod wodą.
Kurs zaczynamy od teorii. Co to kompas, jak się nim posługiwać, jak wyznaczać kierunek, jak liczyć odległości itd. Dla wszystkich uczestników kursu zdaje się to łatwe i bardzo logiczne. W sumie, każdy z nas zapewne bawił się w gry na orientacje, każdy z nas chodził po lesie i jakoś umiał wrócić potem do swojego samochodu, i każdy z nas nie raz był w nowym mieście i jakoś trafiał gdzie powinien. Przecież wymysł GPS i auto mapy to nowa historia w rozwoju każdego z nas, a przez wcześniejsze jakieś 20 lat dawaliśmy sobie świetnie radę bez takich wynalazków techniki.
Skończyliśmy teorię i przystępujemy do wielce śmiesznego ćwiczenia, a na pewno dla tych, którzy obserwują nas z boku. Otóż pięć ludków z ręcznikami na głowie chodzi po ogromnym placu i próbuje trafić za pomocą kompasu do miejsca, z którego wystartował. Przy okazji: wielkie podziękowania dla naszego Instruktora, że przy wystających i niebezpiecznych przeszkodach postawił kolegów ostrzegających o niebezpieczeństwie, bo inaczej byśmy mieli głównie porozbijane głowy próbując staranować powyższe przeszkody.
Po raz pierwszy mam mądrą myśl w głowie, że to może być nie takie proste, bo w odróżnieniu od wody, na powierzchni zawsze mamy jakieś odnośniki, punkty charakterystyczne, które pomagają nam w orientacji. W lesie to będzie np. słońce i omszała strona drzewa, w mieście: wieża kościelna, PKiN, główna ulica miasta. A w wodzie? W takim Egipcie, gdzie wizura jest na poziomie dobrych nastu metrów nie ma większego problemu, a w Giewartowie, gdzie dopóki nie osiądziesz dna to go wcześniej nie widzisz? Nie masz tak naprawdę żadnego punktu odniesienia, nawet świecące słońce trochę inaczej jest widoczne pod wodą, jak na powierzchni. No chyba, że mówimy o naszym Mastah – On wie i widzi wszystko pod wodą – mam nadzieję, że to tylko niesamowite wieloletnie doświadczenie i, że i my mamy szansę tak sprawnie poruszać się pod wodą.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ale nic, twardzi jesteśmy i próbujemy, i ćwiczymy, nadal z ręcznikami na głowie, nie poddajemy się, nawet jak czasami rozjeżdża nam się pkt. wyjścia z pkt. dojścia. W kolejnym ćwiczeniu zaczynamy jakoś trafiać w wyznaczone miejsce. Chodzimy po trójkącie, po kwadracie a nawet czasami zaczynamy ćwiczyć bardziej skomplikowane warianty. I znów nabieramy pewności siebie i wydaje nam się, że jednakowoż to nie takie trudne.
Przerwa na kolejną część teoretyczną, omawiamy swoje błędy, wysłuchujemy z pokorą, jak nasz Instruktor „lekko wyśmiewa nasze poczynania”. Nie ma lekko, jak mawiał mój kolega: „kupione, zapłacone – trzeba zjeść”, nikt nie mówił, że będzie lekko.

Po przerwie montujemy sprzęt, przebieramy się i do wody. Każdy z nas ma do „ogona” przyczepioną 5 metrową „smyczę” tzn. bojkę z chorągiewką, mamy wyznaczone i omówione ćwiczenia do wykonania pod wodą i …. obstawę w postaci „lotnych” płetwonurków, którzy w razie gdybyśmy wybrali „kierunek do Szwecji” zawrócą nas z drogi.
Pierwsze nurkowanie. Zadanie polega na obraniu odpowiedniego azymutu (na następny pomost) i próbować do niego dopłynąć. Nie dalej, nie bliżej i nie na drugą stronę jeziora. Zanurzenie, słońce po prawej, azymut 160 st., do przepłynięcia jakieś 8 min. Komputer, kompas, komputer, kompas. W 8 minucie wynurzenie. Halo, halo, gdzie ja jestem? Gdybym nie była tak spięta to pewnie 8 min byłoby właściwym czasem, bo to wyznaczył nasz Instruktor, ale nerwy spowodowały, że tak wachlowałam płetwami, że osiągnęłam dystans o „troszkę” większy niż reszta.
Nasz Mastah stoi przy brzegu i …. boki zrywa. Brawo! Świetnie! Do Szwecji na prawo! Jeszcze raz! Powtórz!
Wszyscy powtarzamy bo m/w jesteśmy tak samo zdolni.

Kolejne ćwiczenia wychodzą nam już trochę lepiej, a na pewno na tyle lepiej, że przechodzimy do następnego ćwiczenia. Mamy wystartować z pkt X płynąć 6 min na kierunek 120, potem 6 min na 240 i znowu 6 min na 360 i … powinniśmy znaleźć się w pkt X. to tzw. płynięcie po trójkącie.
Następne ćwiczenie to na tych samych zasadach, tylko po czworokącie.
Idzie mi już coraz lepiej, wydaje mi się, że to jednak nie takie strasznie trudne. Znowu: komputer, kompas, komputer, kompas i nagle wpływam na zatopioną olbrzymią oponę. O Matko, ratuj się kto może, zaatakowała mnie opona!!! Owszem widoczność nie najlepsza, ale bez przesady. Dlaczego jej nie zauważyłam choć na chwilkę wcześniej? No cóż, komputer, kompas, komputer, kompas i żadnej innej obserwacji dookoła siebie. Świetnie!
Nie poddaję się, dam radę, przecież byłam harcerką, przecież trudno mnie zgubić, przecież nie jeżdżę na GPS i wszędzie trafiam, to co – tu nie dam rady?

Mam co prawda jeszcze jeden problem bo przy tym wszystkim nie jestem w stanie zapanować do końca nad pływalnością, ale na całe szczęście, mam ogranicznik w postaci 5 m linki zakończonej bojką, bo inaczej może i zeszłabym na 15 m. Skupiona na przyrządach, kierunku i czasie, albo zdarza mi się wstrzymać oddech i pędzę do góry, albo nie skupiam się i pędzę w dół. Wstyd przyznać się do tego, więc może Instruktorowi przyznam się tylko do opony, bo opowieść śmieszna, ale reszta to żenada.
Mastah ma już trochę dość. Na powierzchni jest bardzo zimno, bo wieje silny wiatr, obserwowanie naszych poczynań też nie napawa optymizmem. Na dziś dość. Wychodzimy z wody, zdejmujemy sprzęt, porządkujemy wszystko – za godzinę spotkanie i ciąg dalszy. Omawiamy nasze porażki i małe sukcesy. Planujemy co jutro i jeszcze trenujemy teorię.
Dzień następny wygląda już zupełnie inaczej. Trenujemy już nawet skomplikowane warianty nurkowania z kompasem. Zasadniczo trafiamy tam, gdzie wyznaczono nam punkt docelowy. Niesmak porażek minionego dnia gdzieś znika, ale … lekcja pokory pewności siebie zostaje. To dobrze, bo przy nurkowaniu to niedobra cecha, gdy wydaje nam się, że już wszystko wiemy i wszystko umiemy.
Moja pewność siebie co do umiejętności orientacji w terenie na pewno została po tym kursie sprowadzona do minimum i wiem, że jeszcze muszę dużo pod wodą trenować. Ale nic nie dzieje się od razu. A tak przy okazji: mam nadzieję, że jak będę chciała z premedytacją trafić do mojej podwodnej opony, to nie dopłynę do Szwecji

 

Majka